niedziela, 31 sierpnia 2014

Lucy (2014)


 
 
Wyobraźcie sobie narkotyk, który czyni z Was jednostkę niepowtarzalną - widzicie więcej niż inni, odczuwacie mocniej, aniżeli są w stanie pojąć to Wasze zmysły, słyszycie niesłyszalne dla ludzkiego ucha... Percypujecie rzeczywistość całym sobą, chłoniecie wszystko, co Was otacza, jesteście sprawniejsi, silniejsi, niedoścignieni, mądrzejsi... Nie istnieją dla Was żadne przeszkody, nikt i nic nie jest w stanie Was zatrzymać, niestraszny Wam ból, strach, niepewność. Możecie wszystko. Dosłownie. Luc Besson wyszedł chyba z podobnego założenia i stworzył dzieło, które miało szansę być filmowym hitem, a stało się... No właśnie, czym?
 
W Lucy mamy wszystko - niejasną historię, mafijne machlojki, uprowadzenie, przemyt, narkotyki. Mamy koreańską mafię, francuską policję, amerykańskich naukowców. W końcu - mamy zagubioną dziewczynę wplątaną w (niejasną zresztą) intrygę, która z minuty na minutę przemienia się na naszych oczach w pozbawioną jakichkolwiek ludzkich odruchów bezwzględną maszynę do zabijania. Jeżeli do tego dodamy rzekomo udowodnione naukowo teorie o ograniczeniach naszego mózgu, dinozaury, małpy i ewolucję, technologię nowej generacji, a wszystko to okrasimy wtrętami przyrodniczymi (serio?...), otrzymujemy fabularny miszmasz, w którym każdy element stoi obok siebie i domaga się należytej mu uwagi. Jedynym elementem, którego zabrakło w tej skomplikowanej układance, jest spójność - Besson idzie w zaparte i tworzy świat tak wspaniale nieumotywowany, że aż zadziwiająco nierzeczywisty i niezdolny do ugryzienia nawet przez miłośnika kina fikcji.
 
Jak w tym wszystkim odnajduje się tytułowa Lucy? Ano jest tak samo uroczo nieporadna, jak historia, w którą ją wplątano - miota się, buntuje (zresztą bez przekonania, tak jakby cała afera z narkotykami była dla niej niczym), biega po mieście z bronią i zabija wszystko, co staje na jej drodze, nie bacząc na to, czy faktycznie jej to przeszkadza, czy też nie. A co na to Scarlett Jahansson? Rola bezwzględnie zimnej i wyrachowanej, acz przecież nadzwyczaj inteligentnej kobiety, która mści się na swoich oprawcach, wyraźnie jej uwiera. Scarlett stara się nam dużo udowodnić i pokazać, że potrafi zagrać rolę inną niż te, do których nas przyzwyczaiła, co w konsekwencji sprowadza się jednak do jednakowo beznamiętnego spojrzenia zabójczyni, która strzela, choć nie do końca wie po co i do kogo. To z kolei - zamiast zachwycać i poruszać - niebezpiecznie nasila poirytowanie i tak znudzonego widza.
 
O Lucy - całkiem przypadkiem - usłyszałam na chwilę przed jej polską premierą w dość specyficznych okolicznościach, bo... w przedziale pociągu. Otóż moi współtowarzysze podróży przez połowę drogi z Warszawy do Lublina zachwycali się świetnie się zapowiadającym obrazem Bessona, aby w końcu dojść do wniosku, że - choć to przecież niemożliwe - już ten film gdzieś widzieli. I dopiero później przyszło oświecenie - no tak, Jestem Bogiem (nie, nie, to nie o moich sympatycznych kompanach, ale o świetnym filmie z Bradleyem Cooperem w roli sfrustrowanego pisarza!)... Uwagę tę puściłam wtedy mimo uszu, bo ani do Lucy jakoś nie było mi po drodze, ani Jestem Bogiem nie poruszało mnie na tyle, aby skłonić mnie do podobnej refleksji. Dziś stwierdzam, że - choć obydwa filmy wykorzystują ten sam pomysł fabularny - to Jestem Bogiem zostawia dzieło Bessona daleko w tyle, pokazując nie tylko świetne rozwiązania, ale i klasę realizacji i gry aktorskiej. Reżyser Lucy wyważa z kolei otwarte drzwi i próbuje stworzyć coś na terenie, który już dawno został wyeksploatowany. Wielka szkoda...  

źródło zdj. filmweb.com

2 komentarze:

  1. Wow, pięknie piszesz. Sama przyjemność czytać ten tekst :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję, bardzo miło mi to słyszeć! :) Zapraszam zatem częściej - rozgość się :)

      Usuń